"Pewnego razu... w Hollywood" Quentina Tarantino to hołd dla złotej ery Hollywood i jednocześnie ironiczne spojrzenie na przemiany, które zaszły w przemyśle filmowym na przełomie lat 60. i 70. Film splata losy fikcyjnych postaci – Ricka Daltona, gwiazdora telewizyjnych westernów, grane przez Leonarda DiCaprio, oraz jego długoletniego dublera i przyjaciela Cliffa Bootha, którego kreuje Brad Pitt, z prawdziwymi wydarzeniami i postaciami tamtego okresu, takimi jak Sharon Tate (Margot Robbie).
Tarantino zabiera widzów w podróż po swoim nostalgicznie zrekonstruowanym Los Angeles, gdzie neonowe światła migocą obok starych kinowych marquee, a dialogi są równie błyskotliwe co pełne nawiązań do kinematografii. DiCaprio i Pitt tworzą niezapomniany duet, których chemia ekranowa jest jednym z największych atutów filmu. Scena na dachu, gdzie Pitt jako Booth naprawia antenę, podczas gdy refleksje o życiu i karierze przenikają przez jego umysł, jest przykładem mistrzowskiego połączenia humoru i melancholii.
Mimo że film ma swoje dłużyzny – trwa ponad dwie godziny i czterdzieści minut – każda scena jest celowa. Tarantino nie spieszy się z opowiadaniem historii, pozwalając widzom zanurzyć się w epoce. Margot Robbie jako Sharon Tate oferuje subtelny i wzruszający portret aktorki pełnej życia.
Kulminacyjna scena filmu to zarówno szczytowe osiągnięcie reżysera w manipulowaniu napięciem jak i zwrot akcji oddający hołd mocy kina. "Pewnego razu... w Hollywood" to zarówno komedia jak tragiczna fantazja o tym co mogło być.